wtorek, 16 czerwca 2015

Bike The Europe Project - Rumunia, etap I


Nasza rumuńska przygoda rozpoczęła się dość dziwnie. Granicę przekroczyliśmy wieczorem i ruszyliśmy w kierunku Oradei - większego miasta leżącego zaledwie dziesięć kilometrów dalej. Na wjeździe jeszcze zakupy, by uzupełnić prowiant i ruszamy szukać noclegu. A tu już robi się całkiem ciemno. Koniec końców rozbiliśmy się w lesie za miastem w zupełnych ciemnościach. Poszukiwania miejsca, przygotowywanie, rozpakowywanie i rozbijanie namiotu w świetle czołówek bardzo przypominały jakąć ekstremalną wersje survivalu! No cóż, nie zawsze jest tak przyjemnie jakby się chciało. Ale właśnie takie trudne chwile, przez które przeszło się cało, zapadają w pamięć. Dają też poczucie pewności, że nawet jak jest źle to człowiek da sobie radę.


Następnego dnia ruszyliśmy z powrotem by zerknąć na pominięte nocą miasto. Główny plac starego miasta okazał się wielkim placem budowy. Wszystko rozkopane, ulice dookoła porozpruwane, a przechodnie próbują dotrzeć skrawkami płaskich powierzchni do celu. Wokół stoją budowle z nietypowymi zdobieniami i architektonicznie nam obce. Powykręcane, łukowe kształty, girlandy zdobień, kolorowe dachy. Na samym tylko tym placu stoją trzy kościoły, zapewne każdy innego odłamu chrześcijaństwa. I raz po raz wszystko wypełnia się ogłuszającym dźwiękiem dzwonów wzywających na niedzielną mszę. Gdy tylko prace budowlane zostaną ukończone, będzie to naprawdę piękne miejsce!

Szczególne wrażenie robi na nas puste o wczesnej porze, wielkie, stare centrum handlowe. Kilka budynków połączonych łukowym szklanym dachem z wielką kopułą w centralnym punkcie, poniżej której wnętrze rozświetla ciekawy witraż. Odrapane, pdzybrudzone, kremowo-szare ściany i jeszcze zamknięte kawiarenki z poskładanymi krzesełkami stwarzają wrażenie opuszczonego miejsca. Na ziemi wielobarwna mozaikowa podłoga dodaje egzotyzmu. Całą przestrzeń wypełnia zachodnia muzyka sprzed lat z jakiegoś lokalu w głębi. Naprawdę klimatyczne!
Ruszamy dalej mostem nad malowniczą rzeką, na bulwar pełen kawiarni. Tu zatrzymujemy się na przepyszną kawę. Troszkę przeszkadza papierosowy dym unoszący się po lokalu. Przywykliśmy już do zakazu obowiązującego w większości Europy. Tu nie będzie wyboru, trzeba będzie to przetrwać.
Dookoła ciągną się uliczki pełne starych kamienic. Często odrapane i zaniedbane, wprost krzyczą o ratunek. Szkoda byłoby gdyby zniszczały. Od czasu do czasu pojawia się park. Wracamy przez rzekę i podjeżdżamy pod tutejszą cytadelę. Potężne, imponujące mury bardzo nadszarpnięte czasem i brakiem uwagi. Można tylko sobie wyobrazić jak całość wyglądała za czasów świetności. Tak, to było kiedyś wspaniałe miasto. Teraz wymaga wiele pracy, ale naprawdę warto je ocalić i stworzyć wielką turystyczną atrakcję.

Przed cytadelą "młoda para" zajęta była sesją zdjęciową. Nas zainteresowała trupa młodych ludzi, ubrana w tradycyjne stroje, czekająca na weselników. Stroje przepięknie zdobione i interesująco skrojone mieniły się w oczach i przyciągały uwagę. Zagadnięta gromada chętnie zgodziła się na sesję zdjęciową. Widać było, że są dumni ze swojej kulturowej tradycji. W dodatku, bardzo sympatyczni, gaworzyli z nami i poczęstowali nas lokalnym trunkiem, palinką. Tak na rozchodniaka.

Na wyjeździe z miasta mijaliśmy Biaile Felix. To małe miasteczko najwyraźniej służy za miejsce ucieczki od miejskiego stresu. Szczególnie zachęcająco wyglądał park wodny ze swoimi zjeżdżalniami i parującymi basenami. Niestety my nie mieliśmy czasu się tam zatrzymywać. Nic to, już za parę dni będziemy rozkoszować się morzem. Tak się pocieszaliśmy.

Jeśli na początku, zaraz za granicą i w mieście odnieśliśmy wrażenie, że w Rumunii drogi są lepsze niż na Węgrzech rzeczywistość szybko sprowadziła nas na ziemię. Ruszyliśmy w kierunku Devy krajową drogą E79, a raczej tym co po niej zostało. Na całej ponad dwustukilometrowej trasie jedna strona jezdni była głębokim często na parę metrów kraterem. Druga strona z nieustającym ruchem wahadłowym wyglądała jak ser szwajcarski po uczcie myszy. Czasami z asfaltu zostawał tylko metrowej szerokości pasek. To było wyzwanie, nie tylko dla nas i naszego refleksu, ale przede wszystkim naszych rowerowych amortyzatorów. Już nigdy nie przyjdzie mi do głowy narzekanie na polskie drogi!

Zaraz za Oradeą poczuliśmy również w nogach, że jesteśmy w innej krainie. Rozpoczął się ciąg wzgórz i coraz częstszych podjazdów. Pieliśmy się w kierunku gór Siedmiogrodu. Tam gdzie robiło się zbyt stromo droga zamieniała się w wijącą się serpentynę. Szczególnie pamiętam jeden z takich podjazdów gdzie za każdym zakrętem wręcz modliłem się o zejście w dół. I za każdym razem odczuwałem zawód, z czasem wręcz desperację. Ostatecznie naszym oczom ukazał się punkt oznaczający wierzchołek, 1692 m.n.p.m. Jakaż to była satysfakcja i duma, że udało się nam tutaj wjechać! Często trasa omijała zupełnie doliny i prowadziła nas niemalże wszystkimi szczytami na trasie, ale za to jakie niesamowite mieliśmy widoki!

Ciągnące się wzgórza otulone przepięknymi, zielonymi puszczami, bez śladu cywilizacji. Czasami wtulona między zbocza, leżała uśpiona wioseczka z czerwono brązowymi dachami i górującą nad nimi srebrną wieżą kościoła. Od czasu do czasu pojawiały się pastwiska bądź małe pola garnące się do brzegów spływającego z wzgórz potoczku. Wszystko takie jakby zaklęte, sprzed lat, niby zapomniane przez pędzącą cywilizację.

Gdy te wioseczki pojawiały się na naszej trasie, mogliśmy podziwiać ich odmienność od tych z rodzinnych stron. Droga ciągnęła się środkiem, a po obu stronach niczym fosa wielki rów. Nad nim do każdego domostwa prowadził mostek. Domy często bardzo kolorowe i zdobione tworzyły jeden długi szereg po obu stronach ulicy, przerywany tylko na skrzyżowaniach. Najbardziej niesamowitym elementem była brama wjazdowa w każdym z domków. Niczym wizytówka gospodarza i symbol jego statusu i zamożności. Musiała być wielka, im większa tym lepiej oraz wymyślnie zdobiona. Łamane łuki, rzeźbienia, malowidła, ale przede wszyskim daszek, rozciągający się pomiędzy domami stwarzał złudzenie, iż te są znacznie większe niż w rzeczywistości. Płotek mógł być biedny, z byle jak posklecanych desek bądź nawet gałęzi, ale brama musiała być wspaniała!

Przed każdym niemalże domem stoi ławeczka. To właśnie na niej toczy się tutaj towarzyskie życie starszych. Przygarbione wiekiem staruszki siedzą w grupach i rozmawiają o życiu. Gdy pojawiamy się przed nimi, troszkę ze zdziwieniem odprowadzają nas wzrokiem. Zaburzyliśmy nieco rytm dnia, ale z pewnością wszystko szybko wróci do stoickiej normy.

Innym elementem tychże miejscowości są kościoły. Rumuni to głównie ortodoksi i to głęboko wierzący, co często widać w trzykrotnym przeżegnaniu za każdym razem gdy mijają świątynie. Zrozumiałym jest więc fakt, iż to one będą najbardziej zdobionymi i bogatymi budowlami, ozdobami i dumą miasta. Tutaj również odbywa się rywalizacja, tyle że między sąsiadującymi miejscowościami. Wysokie wieże z wyciągniętymi w szpic kopułami zwieńczonymi krzyżami z oplatającym je różańcem, lśniące srebrem bądź w bogatszych wioskach złotem. Jeśli w jednym kościele będą trzy dzwony, sąsiedzi muszą mieć minimum tyle, a najlepiej cztery. Taka kultura.

Przed miastem Deva odczuliśmy zmianę. Tutaj ukończone już drogi ucieszyły nasze nogi, a pewnie jeszcze bardziej rowerowe amortyzatory. Do centrum wjeżdżalimy już późnym wieczorem. Czekał tu na nas przyjaciel, będący w podróży służbowej. Co to za spotkanie 1500 kilometrów od domu! Bardzo się ucieszyliśmy na widok znajomej twarzy i możliwość porozmawiania po polsku o otaczającej nas rzeczywistości! I niespodzianka - z hotelu miliona gwiazd mogliśmy przenieść się na jedną noc do pięciogwiazdkowego! To dopiero szok doznaniowy! W podróży jednak najbardziej ceni się proste rzeczy np.: możliwość ciepłej kąpieli.

Następnego dnia piękny pogodny dzień i wypoczynek w sadzie oraz troszkę zwiedzania. Deva to miasto dumnie wspominające swoje korzenie wyrastające z Cesarstwa Rzymkiego, ale posiada wiele interesujących zabytkowych budynków z późniejszych epok. Na szczęście są restaurowane i przywracane do dawnej świetności. Wychodzi tutaj jednak pewna chyba cecha narodowa Rumunów, niedbałość o szczegóły. Czasami jest to bardzo pozytywna cecha, pozwala skupić się na priorytetach, czasami jednak bardzo razi! Tak jak odrestaurowany, interesujący gmach stojący na skrzyżowaniu i rozpościerający swe skrzydła na boczne uliczki. Przepiękna architektura z wieloma zdobieniami, dumna masywna fasada i spiczasty, troszkę jakby zamkowy dach z wieloma ułożonymi w rzędach okiennicami . Na szczyciej gustowna wieżyczka zdobiąca całość. Wspaniale odrestaurowana budowla cieszyłaby oko o wiele bardziej , gdyby nie wiszące z gzymsów sterty kabli i sterczące przy każdym niemal oknie klimatyzatory! Przeraża! Kable to w ogóle rumuńska specjalność. Czasami trzeba nieźle się nagimnastykować by zrobić zdjęcie bez nich. Jest też coś niesamowitego w widoku kilkudziesięciu kabli odchodzących od jednego słupka we wszystkich kierunkach! Sztuka współczesna.

Główną atrakcją miasta jest stojący na pobliskim wzgórzu zamek. Niestety w XVIII w. składowano w nim materiały wybuchowe. Przypadkowa iskra i cały zamek został wysadzony w powietrze. Aktualnie trwają zaawansowane prace renowacyjne. Można wjechać kolejką na szczyt wzgórza i podziwiać odrestaurowaną część zamku, ale chyba największym zainteresowaniem cieszy się wspaniała panorama rozciągająca się na miasto i otaczające je wzgórza. My mieliśmy to szczęście, by podziwiać tę panoramę wieczorem sprzed namiotu i to z widokiem na zamkowe wzgórze!

Po ukończeniu będzie prawdziwą ozdobą miasta, tak jak zamek w Hunedoara do którego wybraliśmy się następnego dnia. To dosyć osobliwe doznanie. Najpierw przejeżdżaliśmy przez miasto dość głęboko zanurzone w przemyśle jeszcze z epoki komunizmu. Wszędzie wielkie hale, olbrzymie rurociągi i cysterny, pamiętające lepsze dni, nie bardzo wiadomo czy jeszcze w użyciu. Z drugiej strony zamek Corvinilor, który jest prawdziwą perłą średniowiecznej architektury! Wspaniale odrestaurowany prezentuje się naprawdę okazale i cieszy oko. Wzniosłe zamczysko stojące na stromej, litej skale okala przepastna fosa. Teraz płynie tutaj mały potoczek, ale widok i tak robi wrażenie. By dostać się do środka trzeba przebyć solidny drewniany most. Po jednej stronie widać ciąg wieżyczek wyrastających niczym ze skały z interesującymi zdobieniami. Po drugiej stronie ponad masywnymi murami piętrzą się potężne główne wieże ze spiczastymi dachami połączone między sobą drewnianym mostkiem na robiącej wrażenie wysokości. Rozciąga się z niego wspaniały widok na interesujące dachy zamczyska oraz okoliczne tereny.

Tutaj też natknęliśmy się na legendę Vlada Tepesa, bardziej nam znanego jako hrabiego Drakulę. Przez pewien czas był on właśnie w tym zamku więziony! Rumuni mogą nie lubić wampirzej historii, ale to właśnie ona może się stać największym towarem eksportowym tego kraju! Trzeba to tylko zagospodarować. Tak jak to zrobiło miasto Bran, reklamujące się zamkiem Drakuli, choć z legendą nie ma nic wspólnego. Nie przeszkadza to jednak mieszkańcom w wyciąganiu z kieszeni turystów konkretnych sum. Na ich obronę powiem, że zamek jest naprawdę piękny i wart odwiedzenia. Nasza droga nas tam jednak nie zabrała... Następnym razem, z grubszym portfelem.

Kolejną atrakcją, nawet na skalę światową, do której dotarliśmy było miasto Sibiu. Spędziliśmy w nim zaledwie kilka godzin, ale zdążyło zrobić na nas wielkie wrażenie. Nie bez powodu zostało wybrane kulturalną stolicą Europy na 2007 rok. Założone przez niemieckich osadników w czasach Saskich przyciąga tłumy turystów z zachodu. Rozlokowane na wzgórzach stare miasto prezentuje się naprawdę okazale i dla każdego gustu znajdzie się tutaj kącik. Główny plac starego miasta jest naprawdę wielki, można tu spokojnie zorganizować koncert. Dookoła przepiękne kamienice z restauracjami z parasolowymi ogródkami i sklepiki z pamiątkami. Wokół kręcą się tłumy, zwykle niemieckojęzycznych turystów. Dwa kroki dalej idąc przez łukowe przejście w pięknej kamienicy z wieżyczką zegarową trafiamy na mniejszy już ryneczek otoczony miłymi kawiarniami. Rozkoszne ciepło lejące się z nieba zachęca nas do spędzenia tu kilku błogich chwil na kawie. Przy okazji możemy poplotkować z kelnerem, wyraźnie dumnym ze swojego miasta i zachwalającym jego uroki! Ma nadzieję, że reszta Rumunii będzie kiedyś wyglądać jak Sibiu, w krórym wszystko jest pięknie utrzymane, w każdym zakątku schludnie, wszystko ma tu swoje miejsce i służy ludziom. Nie bez powodu Forbes umieścił je w czołówce "europejskich najbardziej idyllicznych miejsc do życia"!

Udajemy się w kierunku widocznej ponad kamienicami katedry. Okazała budowla przytłaczająca wielkością i wysokością, widoczna z daleka ponad starym miastem. Stoi troszkę na uboczu, w zaułku, z malutkim placem. Otoczona spiralą dróg prowadzących w dół wzgórza do dolnego starego miasta. My schodzimy tam łukowym pasażem, wąziutkimi schodkami na których znajdują się przejścia do urokliwych miniaturowych kawiarni, restauracyjek czy galerii. Można tutaj usiąść i prawie w samotności spędzić błogie chwile, ciesząc się wspaniałym widokiem.
Sibiu to przepiękne miasto do którego z pewnością jeszcze wrócimy! Lecz nie na parę godzin, parę dni raczej, by móc nacieszyć się jego pięknem i urokami oraz wchłonąć niesamowitą atmosferę jaka unosi się dookoła. Będąc tutaj czuliśmy się troszkę jak odkrywcy, gdy nie wiadomo co ujrzysz za kolejnym przejściem, bramą, zakrętem...

Już z miasta widzieliśmy rysującą się w oddali przepiękną panoramę wciąż ośnieżonych karpackich szczytów. Naszym kolejnym punktem programu był jeden dzień w górach i wejście na najwyższy szczyt Rumunii Moldoveanu (2544 m.). Tak w ramach odpoczynku od rowerów. Troszkę bocznymi dróżkami nie zawsze najlepszej jakości, przez miasteczko Victorię dotarliśmy do szlaku. Z początku pokonywaliśmy go jadąc ale szybko okazało się, że rowery należy gdzieś zostawić. Gdy się z tym uporaliśmy, mogliśmy podziwiać zalesione wzgórza i potok płynący daleko w dole, pod urwiskiem na którym szła trasa. Drzewa rosną tu bardzo wysoko, ozdabiając strome zbocza po obu stronach drogi. Z początku szlak bardzo szeroki wiódł nas coraz głębiej w puszczę i z dala od cywilizacji.

Po przejściu ponad wartkim potokiem na prowizorycznej kładce, zamienił się w wąską ścieżkę prowadzącą przez gęstwinę. Czasami łączyła się ona ze strumyczkami płynącymi w dół do potoku. Trzeba było wtedy nieźle się nagimnastykować skacząc po wystających kamieniach. W wyniku wciąż trwających roztopów nurt potoku był bardzo wartki. Raz po raz przechodząc ponad nim mogliśmy obserwować imponujące kaskady spienionej wody przeciskającej się pomiędzy skałami i wielkimi głazami. Miejscami widoczne były wręcz wodospady, a dokokoła roznosił się huk rwącej wody. Szliśmy podziwiając dziką naturę, byliśmy wręcz oszołomieni jej pięknem.

W wyższych partiach, skały u podnóża lasu były porośnięte olbrzymimi czapami mchu. Głęboka, intensywna zieleń rozświetlona promieniami słońca przebijającymi między gałęziami wysokich, niebosiężnych drzew. Pomyślałem sobie, że niczym w "Księżniczce Mononoke" żyje tutaj duch puszczy, a w tych mchach zaraz ujrzymy malutkie duszki Kodomo. Sceny niczym z baśni porywające wyobraźnię. Poczuliśmy się troszkę niczym postacie z książki fantasy na mistycznej wyprawie. Gdy wyszliśmy ze stromych porośniętych puszczą wzgórz naszym oczom ukazała się wzgórzysta dolina powoli przechodząca w strome kamieniste żleby, nad którymi górowały majestatyczne ośnieżone szczyty. Między wzgórzami płynął wartko dobrze już nam znany potok do, którego ze wszystkich stron spływały malutkie strumienie, czasem tworzące malutkie acz urokliwe wodospady z piętrzących się skał. Szlak zaczął kluczyć często podmokłymi terenami, z jednej strony potoku na drugą. Przejścia nie były jednak pięknymi, solidnymi mostami wysoko nad wodą, jak to jest w polskich Tatrach. Tutaj odczuliśmy efekty rumuńskiego braku dbałości. Jeden z mostków przechodzący nad tym spienionym potokiem składał się z dwóch części. jedna strona to w miarę konkretna kładka ustawiona z brzegu do wystających kamieni, tuż nad taflą wody, lecz bez mocowania. Druga część to sklecone trzy płaskie deski, częściowo obmywane wodą bez żadnego zabezpieczenia przed poślizgiem. Żeby było zabawniej deski te nie prowadziły do skał na których oparta była kolejna część mostu, tylko zwisały gdzieś 3/4 drogi ponad wartkim potokiem. Słowem - suchą nogą z tego nie wyszliśmy.

Potem czekała nas przeprawa przez kamienne usypiska. Ruchome kamienie wystawiały na próbę naszą gibkość. Czasami wielki solidnie wyglądający głaz osuwał się przy delikatnym dotknięciu stopy. Cała konstrukcja mocno nadwyrężona po zimie. Tutaj też zniknął nam z oczu na chwilę szlak. Cała trasa jest oznaczona ale sam szlak w przeciwieństwie do polskich nie jest zadeptaną prawie że deptakową dróżką. Kamienie nie są poukładane dla wygody turystów. Wszystko jest raczej pozostawione w naturalnej formie. Może i czasem szlak niknie z oczu, bądź człowiek się zastanawia "Czy aby na pewno...", ale daje to niesamowite uczucie kontaktu z dziką górską naturą. A szlak prędzej czy później i tak pojawi się przed oczami, bo gdzie indziej ma iść jak nie w górę?

Zadowoleni z odnalezienia drogi powoli wchodziliśmy w partie, gdzie byliśmy zmuszeni omijać zalegające śniegi. Niesamowite wrażenie widzieć takie ilości śniegu w maju przy temperaturze blisko trzydziestu stopni. Fakt faktem im wyżej tym chłodniej, ale mogło to wynikać również ze zbliżającej się wieczornej pory. I tak klucząc dotarliśmy w miejsce, w którym trasę zablokowała wysoka do piersi, rozległa na cały żleb masa śniegu. To dopiero zrobiło na nas wrażenie! Niemy komunikat "Droga jest zamknięta". Rozejrzeliśmy się dookoła chłonąc panoramę, sprawdzając teren powyżej nas. Spojrzenie na mapę - to już niedaleko. Nie mogliśmy się wycofać, nie teraz, nie bez próby. Zaczęliśmy wspinaczkę po trawiastych zboczach w poszukiwaniu drogi na górę. Powoli, mozolnie, ostrożnie aczkolwiek uparcie do przodu, czasami krótkie odcinki torując w śniegu. I tak krok po kroku dotarliśmy na grzbiet przełęczy i ponownie na szlak! Jaka radość i satysfakcja, jakie widoki! Z tego punktu to był już rzut beretem. Nie tracąc czasu ruszyliśmy zdobywać szczyt. Zaczynało być późno a czekała nas jeszcze długa droga w dół. W oddali, jeszcze pokryte spękaną taflą lodu, zabarwioną odcieniami błękitu i pomarańczy, malowało się przepiękne jeziorko. To mniej więcej w te okolice prowadzi zamknięta do czerwca, najwyższa droga Rumunii, Transalpina. Fragmenty jej serpętyny prowadzącej na wysokość 2145 m.n.p.m. wyłaniały się spomiędzy połaci śniegu.

Jeszcze tylko parę kroków, parę stromych przejść i już byliśmy na szczycie Rumunii. Rozpościerały się przed nami zapierające dech w piersi widoki na przepiękne majestatyczne wierzchołki w koronach ze śniegu. Przepiękne, dumne, dzikie, karpackie szczyty rozchodziły się w każdym kierunku i powalały swoją wielkością i przestrzenią którą zajmowały. W Polsce możemy się cieszyć malutkim fragmentem tego pasma górskiego. Rumunia to zupełnie inna bajka. Leżące w sercu kraju transylwańskie szczyty rozciągają się na przestrzeni setek kilometrów. Jeszcze tutaj wrócimy, by odkryć chociaż kawałeczek tego zaklętego w skale piękna.

Po obowiązkowej sesji zdjęciowej i drobnym posiłku czas było wyruszyć w drogę powrotną. Godzina była już późna, a przed nami długa trasa w dół. Braliśmy pod uwagę możliwość noclegu w schronie postawionym dla alpinistów na szlaku. Nie była to zła opcja, bardzo solidne wnętrze o ciekawym cylindrycznym kształcie z plastikowymi pryczami. Na zewnątrz stolik, ławeczka, miejsce na ognisko i niesamowity widok na wodospad. Dookoła wzgórza porastał las i bójna, różnorodna roślinność. Nie, nie była to zła opcja. Najpierw jednak trzeba było zejść w dół po zboczu z dala od szlaku i przed zmrokiem przeprawić się przez niedokończone mostki nad potokiem. To był nasz priorytet. I tak schodziliśmy w dół podziwiając panoramę gór w ostatnich promieniach słońca. Jakoś to zejście poszło nam sprawnie i właściwie tylko ostatnią już część trasy przebyliśmy z latarkami. Ja pogwizdując nieskładne melodyjki od momentu, gdy uświadomiłem sobie że: 1) przez cały dzień od wejścia na szlak nie widzieliśmy ani jednego człowieka, 2) w tych nieprzebytych chaszczach muszą żyć niezliczone dzikie zwierzęta, wilki, dziki, niedźwiedzie! Na nasze szczęście nic nie stanęło nam na drodze. Dotarliśmy do rowerów i rozbiliśmy namiot w dziczy. Zmęczeni, ale pełni satysfakcji. Szkoda tylko, że nie było w sakwach piwa by uczcić nasz wyczyn...

Nad ranem czekał nas bardzo miły powrót do cywilizacji. Najpierw znaleźliśmy niesamowity park linowy, którego nie powstydziłby się żaden zachodni przedsiębiorca! Tutaj przemiły pan odpowiedział na masę pytań i pokierował nas do kilku interesujących miejsc. Potwierdził też moje podejrzenia co do dzikiej zwierzyny i zaproponował wieczorną wycieczkę małą grupą by poobserwować niedźwiedzie w ich naturalnym środowisku! Następnym razem chętnie skorzystamy, bo z pewnością tu wrócimy!

Najważniejszą radą okazał się być lokalny kulturalny festiwal. Malutki ryneczek, na którym wystawili się tutejsi rzemieślnicy ze swoimi towarami, zachwycał swoją różnorodnością i nietypową ofertą. Przecudne prace ludzkich rąk wykonane z dbałością o każdy szczegół, ozdoby do ubioru jak i do domu. Wspaniałe tradycyjne stroje, bądź bardziej nowoczesne kroje z tradycyjnymi zdobieniami cieszyły oko i zachwycały barwami oraz wzornictwem. Przepiękne ozdoby z drewna i suszonych roślin łączone ze skórą, szkłem, metalem. Rzeźby oraz obrazy malowane w drewnie. Korzuchy, pasy, czapy... Można by tak wyliczać. Nas najbardziej ucieszyła część z jedzeniem. Nie mogliśmy się powstrzymać i musieliśmy popróbować choć części smakołyków. Kolorowe ręcznie wykonane słodycze i hałwy, stoiska z rozmaitymi, aromatycznie pachnącymi serami oraz wędlinami, wędzone rybki, produkty z miodu, domowej roboty ciasta czy chleb z pieca palonego drewnem z drzew owocowych... Wszystko kusiło, nęciło i słusznie bo takich pyszności nie można sobie odmawiać!
W drugiej części stała scena, z której rozbrzmiewały dźwięki muzyki, przygotowania na przyjęcie szykujących się nieopodal trup w dumnych lokalnych strojach. Tutaj można było spróbować smażonej rybki, szaszłyków czy też innych potraw z rozmaitego mięsiwa wszystko zapijając łykiem piwa. Tak się bawi prowincja, a miastowi z podziwem w oczach i śliną na ustach pędzą by móc choć jeden dzień zasmakować życia... I my posmakowaliśmy, nacieszyliśmy oczy i ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku morza, zostawiając góry za plecami.

Udostępnij:

2 komentarze:

  1. Ile już kilometrów za Wami? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Blisko 3500 :) Ale jeszcze ponad dwa razy tyle wciąż przed nami :)

      Usuń