Zaraz na granicy zostaliśmy zagadnięci przez podejrzanie wyglądających typków i stwierdziliśmy, że walutę wymienimy raczej w jakimś większym mieście. Zawinęliśmy nasze rowery i szybko udaliśmy się w kierunku wioseczki Hidasnemeti. Troszkę nas poraził obraz dziurawych dróg i podupadłych domostw i obejść. Jakoś to wszystko nie grało z naszym obrazem bogatych Węgier, wieloletniego członka Unii Europejskiej. Takie niezaciekawe wiejskie widoki ciągnęły się przez wiele kilometrów. W dodatku skończyły się przepiękne pejzaże, a po horyzont rozciągały się pola przerywane od czasu do czasu odlegymi wzgórzami.
Na bogatsze tereny z lepszymi drogami trafiliśmy dopiero w Szerencs, ale był haczyk! Wszystkie te drogi, które miały normalną nawierzchnię, były wprost usiane znakami zakazu ruchu dla rowerzystów!!! I nie były to żadne autostrady, a często nawet nie drogi szybkiego ruchu! Wyobraźcie sobie naszą frustrację. Pierwszy taki zakaz złamaliśmy w drodze do Tokaju, nie było innej opcji. A później to już tylko z pukaniem w czoło mijaliśmy kolejne znaki niezważając na nie i robiąc swoje. Na nasze szczęście tutejsza policja chyba również uważa je za bezsens, bo wielokrotnie nas mijając nigdy nas nie zatrzymywała.
Ale żeby nie było, że całe Węgry należy omijać. Chyba wszyscy znamy w Polsce wino Tokaj. Właśnie tutaj zawiodła nas droga. Wzgórza pokryte tarasami krzewów winnych. Widoki niczym z Włoch. Wszystko opromienione słońcem i co parę kilometrów kompleks budynków winnicy pięknie podkreślający wieloletnie tradycje. Można tu odpocząć, można tu zjeść, ale przede wszystkim można wybrać się na degustację i posmakować przepysznych wyrobów. Wszystko okraszone opowieściami o gatunkach win i procesie ich dojrzewania. Jedna rada, większość tych miejsc otwiera się dopiero grubo po południu!
Samo miasto Tokaj jest poprostu malownicze. Zadbane, dopieszczone, a z każdego budynku bije duma szczęśliwych mieszkańców. Bo jak tu nie być szczęśliwym w krainie winem płynącej! Co jest podkreślane na każdym kroku. Począwszy od posągu pijaniutkiego i naguśkiego Dionizosa na głównym placu, po drobne detale kiści winogron wplecione w ręcznie wykuwane kratownice czy drzwi.
Można tutaj również wybrać się na ulicę, na której stoją reprezentatywne domki winnic z regionu. Właściwie to nawet nie domki, tylko wejścia do piwniczek, prowadzące prosto w głąb góry. Czasami nawet na głębokość 40 metrów. Wszystko po to by zapewnić idealne warunki dojrzewania tego szlachetnego trunku. A przy okazji można zorganizowaną grupą wybrać się tu na zapowiedziany lunch z degustacją w bardzo nietypowym miejscu. Ewentualnie wybrać się na spacer degustując i porównując trunki z poszczególnych winnic. Tylko ostrożnie, bo jest ich naprawdę wiele.
Po wszystkim, jeśli tylko będziemy trzymać się w pionie, możemy wybrać się na zakupy pamiątek. A naprawdę jest w czym wybierać! Przepiękne rękodzieła przesycone lokalną tradycją i zdobnictwem. Tu można znaleźć naprawdę orginalne prezenty! Aż żal, że sakwy wypełnione po brzegi i nie byłoby jak tego dowieźć. Z drugiej strony nasze kieszenie nieźle by na tym ucierpiały, więc zadowoliliśmy się ślicznym magnesm na lodówkę. Po tak urokliwym miejscu z wyjątkową atmosferą, Nyiregyhaza (kolejne większe miasto na naszej trasie) jakoś nie wywarło na nas wielkiego wrażenia. Oczywiście wielka starówka, piękne miejskie parki, katedra i pomniki. Brakowało jednak tam tego czegoś, co sprawia że chcesz usiąść i żal ci wyjeżdżać. Tak więc ruszyliśmy w dalszą drogę by pod wieczór dotarzeć do Ujfeherto i tu spotkała nas niemiła niespodzianka. Nowiótka sakwa kupiona w Polsce zerwała się! Stare wysłóżone z Irlandii świetnie się sprawują, a tutaj taki zonk. Przecież nawet nie przejechaliśmy dwóch tysięcy kilometrów! Jak można za taką sumę wypuścić taki szajs? Wielki minus dla producenta!!! Od tej pory tracimy codziennie parę minut, żeby przywiązać sakwę do roweru. A po powrocie o reklamacji pewnie nie będzie mowy...
Na noc rozbiliśmy się pod przepięknie pachnącymi akacjami. To był wyczyn. Rozstawiliśmy namiot na styk między drzewami, ale piękny zapach i piękny widok o poranku wynagradzał trud. W dodatku, ku naszemu zdziwieniu, nad ranem odkryliśmy, że obok nas przy polu rosną konopie samosiejki. Aż przecierałem oczy ze zdziwienia. Taki śmieszny akcent na rozpoczęcie dnia.
Największe węgierskie miasto na naszej trasie, Debrecen, przywitało nas wielkomiejską krzątaniną. Ludzie troszkę w pośpiechu, wystrojeni w modne ciuszki z najnowszych kolekcji, przemierzali deptaki rozległego starego miasta. My troszkę jakby z innej bajki zasiedlimy w świetnej klubokawiarni Butiq. Doskonałe miejsce na sobotni lunch, z pewnością tłumnie oblegane wieczorami. Całość dopełnia wysmakowany wystrój i świetna, miła obsługa. Tak, tutaj poczuliśmy się jak w bogatym kraju z naszych wyobrażeń. Gdy już troszkę odpoczeliśmy przyszedł czas na zwiedzanie.
Przeszliśmy na główną arterię starego miasta. Rozległa ulica z linią tramwajową, otoczona placami z fontannami i zielonymi parkami, wcale nie wydawała się przesadna. Dookoła piętrzyły się majestatyczne gmachy prześcigające się w stylach i dekoracyjnych zdobieniach o miano najpiękniejszego. W tym miejscu nawet stojąca w centrum katedra wypadała lekko blado. Najbardziej urzekła nas jedna z fontann, która Rafałowi przypominała prace Gaudiego. Gromady roześmianych dzieci bawiły się dookoła błękitnej, wartko płynącej kaskadami wody. Dorośli również chętnie się tutaj gromadzili. Nie dla pięknych zdjęć, a raczej dla ochłody jaką dawała fontanna w ten upalny dzień. Na pobliskim wskaźniku widać było 36 stopni.
Gdy sesja zdjęciowa dobiegła końca, ruszyliśmy na poszukiwanie pamiątkowych magnesów. I tu zaskoczenie, kolejne wielkie miasto które nie zadbało o ten istotny aspekt turystyki! Zagadywani przechodnie rozkładali bezradnie ręce bądź kierowali nas w bliżej nieokreślonym kierunku ze stwierdzeniem "może tam". Po godzinie właściwie zmarnowanego czasu, daliśmy sobie na spokój. Nie mamy pamiątki z Debrecen. Szkoda. Wyjechaliśmy z miasta i jadąc pięknymi lasami pełnymi wypoczywających tu Węgrów ruszyliśmy w kierunku Artand. Orzeźwiający cień drzew miło koił rozgrzane słońcem ciało. Zaraz za lasem piękne pola złoto-zielonej pszenicy wspaniale prezentowały się w słońcu na tle błękitnego nieba. Gdy zatrzymaliśmy się na zdjęcia wielką frajdę sprawił nam widok pasących się niedaleko jakiegoś domku kózek i biegających dookoła kurczaków. Taki sielski obrazek, prostego wiejskiego życia.
Troszkę dalej dotarliśmy do głównej, jedynej drogi prowadzącej na granicę. I tu oczywiście stał znienawidzony wręcz przez nas znak. I jak niby mielibyśmy dojechać do celu? Ruszyliśmy drogą po raz kolejny ignorując zakaz. Wraz z zachodem słońca mijaliśmy ostatnie domostwa na Węgrzech i dotarliśmy do niedawno włączonej w strefę Schengen Rumunii. Tak kończył się nasz węgierski etap.
Wniosek jest taki, że trzeba tu przyjechać w nieco inne rejony, by naprawdę zobaczyć co ten kraj ma do zaoferowania. Na nasze szczęście udało nam się odwiedzić przepiękny Tokaj, perłę tej części kraju. Z pewnością jeszcze kiedyś tutaj wrócimy, ale pewnie już nie na rowerach!
Udostępnij:
0 komentarze:
Prześlij komentarz