Ireland

[Bike The Ireland Project]



Minęło już parę miesięcy od naszej wyprawy dookoła Irlandii. Z perspektywy czasu widać, jak drobne decyzje wpłynęły na zmianę toru naszego życia. Zaczęło się dość niewinnie, zapisaliśmy się na serię dublińskich biegów. "Dublin Race Series" to cztery biegi (5 mil, 10 km, 10 mil i półmaraton) odbywające się w odstępie miesiąca i będące przygotowaniem do koronnej imprezy - październikowego "Dublin Marathon". Jeszcze nie wiedzieliśmy, co ma się w tym roku wydarzyć! W nadchodzących miesiącach potrzeba zmiany była tak silna, że zrezygnowaliśmy z pracy, podjęliśmy decyzję o powrocie do Polski i snuliśmy plany stworzenia czegoś na naszych rodzinnych Mazurach. Ale jakoś tak smutno nam było przerwać dublińską serię. Zrobiliśmy dwa z czterech biegów i głowiliśmy się jak bez latania co miesiąc do Dublina zrobić pozostałe dwa. Tak wpadliśmy na troszkę zwariowany pomysł by w ciągu niecałego miesiąca między biegami, odbyć pożegnalną podróż dookoła Irlandii na rowerach!

Wszystko odbywało się "na wariata", w trakcie przeprowadzki, zostawione w serwisie rowery, parę dokupionych akcesoriów, telefon do znajomych z prośbą o nocleg przez kilka dni. Przylecieliśmy na "Frank Duffy 10 mile". Bieg odbywał się w Phoenix Parku, jednym z największych parków miejskich w Europie! Mieszkając siedem lat w Dublinie, pomimo częstych treningów i wycieczek do Phoenix Parku, nie zwiedziłem go w całości! Znajdują się tutaj ogrody, stawy, lasy, można zobaczyć dziko żyjące zwierzęta: wiewiórki, króliki, lisy czy stado danieli. Jeśli to za mało zawsze można udać się do ZOO, także leżącego na terenie parku. Jest tutaj rezydencja prezydenta Irlandii i ambasadora USA, a także krzyż papieski pod którym Jan Paweł II odprawił mszę dla miliona wiernych! Nie mógłbym wybrać bardziej malowniczego miejsca w Dublinie na imprezę biegową! Pogoda i humory dopisały, na mecie stawiliśmy się z czasami Rafał Wilczek 1:12:14 i Rafał Kot 1:17:02.


Po odpoczynku i partyjce w Catana, następnego dnia odebraliśmy nasze rowery z serwisu i ruszyliśmy na testową jazdę do Malahide Castle. Drobny deszczyk i nieprzeniknione warstwy chmur jedynie potwierdzały niekorzystne prognozy na najbliższy tydzień. Nasz wyjazd opóźniliśmy o jeden dzień. Po pobudce widząc niemrawe promyki słońca, szybko ogarnęliśmy się, pożegnaliśmy ze znajomymi i już byliśmy w drodze. Jadąc ze Swords przez Dublin, pogoda dopisywała, raz po raz przepuszczając słońce między warstwami chmur, ale nie trwało to długo. Pierwszy postój w Rathfarnam Castle odbywał się już w strugach deszczu, jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że to dopiero początek! Zaraz za Dublinem zaczęliśmy podjazd na góry Wicklow, a im wyżej byliśmy tym mniejsza była nasza widoczność. Właściwie to nie padał deszcz, to my przedzieraliśmy się przez chmurę deszczową pchaną wiatrem między górami Wicklow. Przepiękne wzniesienia pokryte połaciami wrzosu i torfowiskami, zdradzieckie poza utwardzoną drogą, przebywaliśmy z dzikim uśmiechem na twarzy, traktując niekorzystną aurę niczym chrzest bojowy.


Późnym wieczorem dotarliśmy do opactwa w Glendalough, przepięknych średniowiecznych ruin leżących w dolinie gór Wicklow z dwoma uroczymi jeziorkami. Malowniczy krajobraz, niczym z powieści fantasy, upiększają wiekowe drzewa. Pokryte mchem, dostojne, doskonale oddają atmosferę tego niegdysiejszego miejsca pielgrzymek. Kilka chwil to zbyt mało by nacieszyć się tym pięknem, musieliśmy tu wrócić następnego dnia, by w spokoju przemierzyć alejki i obejrzeć omszałe kamienie, pradawne płyty nagrobne, ruiny dawno opuszczonego świata, tak chętnie nawiedzanego każdego dnia przez rzeszę turystów. Z westchnieniem pozostawiliśmy okrągłą wieżę za nami i ruszyliśmy w kierunku Arklow, radośnie zjeżdżając z gór w kierunku morza. Jego szum miał nas utulać do kolejnego snu. Po campingu w Courtown ruszyliśmy w kierunku Wexford. Cieszyliśmy się swojskimi widokami pól i pastwisk. Przenieśliśmy się do krainy dzieciństwa, swobody, wolności. Nasza radość nie trwała jednak zbyt długo. Dotychczasowe drobne deszcze, które towarzyszyły nam nieprzerwanie od wyjazdu, przybrały na sile. Szarpani coraz silniejszym wiatrem parliśmy do przodu obserwując tworzące się przy drogach potoczki. Coraz trudniej było się uśmiechać. W Wexford po rozgrzewającej kawie i ciastku schroniliśmy się na chwilę w katedrze. Wychodząc, cali przemoczeni i zziębnięci byliśmy świadkiem jak jakaś odważna Irlandka z piskiem przechodziła "Ice Bucket Challenge". To przywróciło nam humor, niczym rzucone nam wyzwanie. Kontynuowaliśmy mozolną jazdę, w nieustającym deszczu.

Zwątpiłem gdy wjechaliśmy na most przy New Ross. Horyzontalny irlandzki deszcz, co i rusz z podmuchem wiatru ściągał nas z rowerami z naszej trasy. Zeszliśmy z rowerów i schroniliśmy się pod miejscowym marketem. Dziś już nie pojedziemy! Trzeba było znaleźć jakiś nocleg. Zagadaliśmy nieznajomą o hostel, schronisko, jakieś miejsce gdzie można byłoby przenocować. Przypadkowo spotkana osoba zaprowadziła nas na spotkanie miejscowej grupy religijnej. Troszkę speszeni i jakby nie na miejscu weszliśmy i zostaliśmy otoczeni opieką. Dostaliśmy coś ciepłego do picia, coś do zjedzenia i miejsce do spania. Tak po prostu, zwyczajnie, po ludzku. Niespodziewanie, w najgorszej chyba chwili naszej podróży, spotkaliśmy ludzi, którzy zmienili ten dzień w miłe doświadczenie. Będziemy to zawsze wspominać! Wypoczęci, zrelaksowani a co najważniejsze susi (!) ruszyliśmy w dalszą drogę. Nawet pogoda się odmieniła witając nas promieniami słońca. Jeszcze uścisk dłoni z Johnem F. Kennedym i już radośnie przebywaliśmy kolejne kilometry w kierunku Waterford a stamtąd do przepięknej nadmorskiej miejscowości Tramore.

Im bliżej jednak byliśmy morza tym silniejszy wiał wiatr. W Tramore osiągnął już siłę huraganu przewalając potężne fale ponad falochronami. Wielkie bałwany morskiej wody raz po raz tłukły w nabrzeżne kamienie, zalewając całą plażę, przy akompaniamencie wściekle dmącego wiatru. Dzika radość! Rozpoczęliśmy mozolną jazdę w górę, drogą dookoła okolicznych klifów. Przepiękne widoki i sceneria doskonale współgrająca z pogodą. Poszarpane, ciemne, ostro spadające w dół klify otoczone wzburzonym rozhuśtanym morzem, nad którym toczyły się z wielką prędkością olbrzymie masywy chmur. Noc spędziliśmy na campingu pod Dungarvan, osłonięci od szalejącego morza wysokimi wydmami. Od miejscowych dowiedzieliśmy się że ta pogoda to pochodna jakiegoś karaibskiego tornada! Zmagania z wiatrem troszkę nadwyrężyły nasze siły a pogoda następnego dnia wcale nie zachęcała do jazdy. Wolno zajechaliśmy do Dungarvan skąd trasą nad morzem, klifami dotarliśmy do opactwa Ardmore. Przepiękne średniowieczne ruiny z kolejną zachowaną okrągłą wierzą. Znajdują się one wysoko na wzniesieniu z widokiem na okoliczne tereny i morze. Naszym kolejnym przystankiem był Youghal. Zmęczeni i troszkę z podupadłym morale siedliśmy na ławce pod sklepem i patrzyliśmy na ponownie siąpiący deszcz. Tego dnia nie pojechaliśmy już dalej ale za to mieliśmy super miejscówkę na nocleg na ruinach starej warowni. Gdy rano wstaliśmy wraz ze słońcem i ponownie zwiedziliśmy miasteczko okazało się że jest bardzo klimatyczne. Stare ruiny katedry, nietypowe miejskie bramy i urokliwe uliczki, położone w nadmorskiej scenerii. Jak wiele zależy od pogody!

Po porannej kawie wyruszyliśmy w dalszą drogę mijając malownicze Castlemartyr oraz odwiedzając destylarnię Jamesona w Midleton by po południu dotrzeć do Cork. Tutaj spotkaliśmy się z naszym znajomym i oddaliśmy się uciechom miasta. Szesnastocalowa pizza zapita łykiem Murphy'ego była naszą nagrodą za dotychczasowe zmagania. Rano wypoczęci z naładowanymi bateryjkami ruszyliśmy do jednej z najpiękniejszych wiosek w Europie, Kinsale. Różnokolorowe, jaskrawe domki, niczym z obrazków z przedszkolnej książeczki, przywoływały uśmiech na twarzy. Malownicza sceneria do zmiany pierwszej złapanej na trasie gumy. Po obowiązkowej kawie ruszyliśmy podobno jedną z najpiękniejszych nadmorskich tras w Irlandii, początku "Wild Atlantic Way", drogi biegnącej dookoła wybrzeża Irlandii nad Atlantykiem. Podobno, bo jej nie widzieliśmy poprzez sunące po ziemi wilgotne chmury. Czuliśmy się jak w krainie deszczowców. Ostatecznie byliśmy w Irlandii, zielonej wyspie, która nie bez powodu jest taka zielona. Wieczorem trafiliśmy do Timoleague. Z chmur wyłoniły się nam wielkie ruiny katedry - stojące posępnie, otoczone bagiennym krajobrazem. Przejechaliśmy pod nie, spoglądając na złowrogie okiennice i potrzaskane mury. Co też pogoda czyni z ludzką wyobraźnią.

Na nasze szczęście był to już ostatni ponury dzień. Rano wstaliśmy czując zmianę w powietrzu i z werwą popedałowaliśmy dalej. Na naszej drodze pojawił się kierunkowskaz na kamienny krąg. "Drombeg Stone Circle", tego nie mogliśmy pominąć. Zrobiliśmy mały de tour by zobaczyć pozostałości osady sprzed trzech tysięcy lat. Jechaliśmy pnąc się coraz wyżej, po drodze mijając kolejne ruiny, pojawiające się z zaskoczenia na naszej trasie. Na nocleg, wykończeni podjazdami dotarliśmy do Bantry, gdzie do snu układał nas szum fal. Nadchodzący dzień miał być bardzo wymagający. Z bojowym nastawieniem ruszyliśmy w drogę która z wolna pięła się coraz stromiej w górę. Zerknęliśmy na piękny rezerwat przyrody w Glengarriff i ruszyliśmy w górzyste tereny graniczne hrabstw Cork i Kerry. To była wymagająca trasa, ale nie daliśmy się! Całość przejechaliśmy na rowerach, obawiając się, że za chwilę będą takie górki, na które nie podjedziemy. Wyobraźcie sobie naszą radość, gdy za ciemnym tunelem droga zaczęła ostro schodzić w dół i minęliśmy granicę hrabstwa. Tutaj trzeba już było zacisnąć od czasu do czasu hamulce żeby nie rozwinąć zbyt wielkiej prędkości. Z uśmiechem na twarzy i rozwianą czupryną wjechaliśmy do przydrożnego skansenu na pyszną kawę i kawałek tradycyjnego Irlandzkiego ciasta. Tego dnia rozpoczął się przepiękny okres, który pogodą zadziwiał nawet samych Irlandczyków.

Pierwszy nocleg w Kerry spędziliśmy w okolicach Kenmare. Ruszyliśmy drogą na Park Narodowy Killarney. Po raz pierwszy okazało się że Google Maps może się mylić. Trasa na którą mieliśmy wjechać, jak się później okazało była starym downhill'owym zjazdem. Przypłaciliśmy to dodatkowymi 20 km drogi i praktycznie powrotem do punktu wyjścia. Było to tym bardziej bolesne iż wjeżdżaliśmy na najwyższe górzyste tereny Irlandii. Wynagrodził nam to 10 km zjazd przez przepiękną drogę w samym środku Parku. Przepiękna, nietknięta piętnem człowieka natura, bajkowe krajobrazy, błękitne tafle jezior odbijające piękne niebo i widoki na szczyty najwyższych gór w Irlandii. Było cudownie, ale tak dla równowagi, z powodu pięknej pogody pojawiły się malutkie żrące muszki! Wystarczyło się na chwilkę zatrzymać nad jeziorem by zrobić zdjęcie, a w kilka sekund pojawiał się rój małych dręczących wampirków, które w bolesny sposób przeganiały nas z Parku. Rozbiliśmy namiot za Killarney na campingu z wielkimi planami na kolejny dzień.


Nasz namiot wraz z ekwipunkiem zostawiliśmy za nami. Lekko wyposażeni na rowerkach ruszyliśmy na podbój najwyższego szczytu w Irlandii Carrauntoohill (1041 m.n.p.m.). To przepiękna góra, otoczona dolinami, w których lepiej trzymać się szlaku by nie wejść w podmokłe torfowe tereny. Wejście na nią byłoby bardzo proste gdyby nie jeden godzinny odcinek. "Diabelska Drabinka" leżąca w żlebie trasa z płynącym strumyczkiem. Nie ma tutaj wyznaczonego szlaku, a droga miejscami jest bardzo wymagająca. Po wyjściu uderzył w nas silny wiatr, a naszym oczom ukazała się przepiękna panorama. Podchodząc na szczyt obserwowaliśmy jak wiatr przepycha wielkie chmury rzucające cień na otaczające nas doliny, niczym płatki na wodzie rzucają cień na dno miski. Poczuliśmy się bardzo maluczcy, ale rozpierała nas radość, że mogliśmy tam być i widzieć ten piękny kawałek świata. Powrót był bardzo miły, kontemplowaliśmy przepiękne scenerie, które już na zawsze pozostaną nam w pamięci.

Postanowiliśmy nieco zmienić naszą trasę, wydłużyć ją o "Ring of Kerry". Przepiękna trasa wiodąca poprzez góry dookoła półwyspu Kerry nad oceanem, z powrotem do Killarney. Pierwszego dnia ruszyliśmy poprzez góry, przełęcz Dunloe  w kierunku oceanu. Gdy jechaliśmy przełęczą, troszkę zasmucił nas widok dorożek i obrobiona łajnem trasa, niczym polski szlak na Morskie Oko. Wynagrodziły nam to niezwykłe widoki. Gdy podróżujesz w górach barwy są takie przytłumione, troszkę nieostre, brak im siły. Wjeżdżając na jeden z podjazdów o mało nie spadłem z roweru z wrażenia, gdy moim oczom ukazała się dolinka niewielkiego strumyczku. Wił się on strużką między pięknymi, jaskrawo i soczyście zielonymi kępami drobnej trawy, na której porozrzucane były wielkie, czarne kamienie. W oddali zaś rysował się urokliwy kamienny mostek! Co to był za widok! Zostaliśmy tam na dobrą godzinę rozkoszując się widokami i słońcem. Szkoda, że nasze zdjęcia nie oddają piękna tego miejsca.

Stąd poprzez już spokojniejszą Czarną Dolinę, pozbawioną rzesz turystów, ruszyliśmy na mniej uczęszczaną Przełęcz Moll's i w kierunku miasteczka Sneem. Cały czas mijając pejzażowe krajobrazy, które przykułyby do sztalugi niejednego artystę. W Sneem ruszyliśmy już oryginalną trasą wiodącą dookoła półwyspu krętą drogą z widokami na morze i góry. Tutaj już nie musieliśmy przedzierać się przez pasma górskie, a nasze nogi mogły troszkę odpocząć, dając nam czas na rozkoszowanie się dniem. Po południu dotarliśmy do Waterville. Śliczny nadmorski kurort leniwie przygotowywał się do zimowej przerwy, zabawiając ostatki turystów. Usiedliśmy nad morzem przy kawie i wsłuchani w szum fal oddaliśmy się nicnierobieniu. Wieczorem w moje rączki dostała się książka, od której nie mogłem się oderwać, od paru dobrych dni właściwie jedynie jechaliśmy, a lektura stała się rzadkim rarytasem. Z samego rana wyruszyliśmy w dalszą podróż. Trasa wiodąca na słynne klify Kerry okazała się bardzo wymagająca i nawet samochody w kilku miejscach miały problemy z podjechaniem na wzgórza. Gdy wdrapaliśmy się na najwyższe wzniesienie, ujrzeliśmy cudną panoramę i z pędem rzuciliśmy się w dół. Po takim wjeździe należało nam się, z zaciśniętymi hamulcami pędziłem około 30km na godzinę modląc się by nic mi nie wyrosło na drodze. Potem szybki skręt i wjazd na widokowe klify. Przepiękne miejsce, kolejne warstwy skalne przeplatają się w różnokolorowym wzorze, przypominając ucięty piętrowy tort. Nie są to może najwyższe irlandzkie klify, ale jak dla nas najpiękniejsze.

Nasyceni widokami ruszyliśmy w pędzie do Killarney na noc. Pobudka, pakowanie i w drogę do kolejnego cudownego zakątka. Tym razem Półwysep Dingle. Urocze rybackie miasteczko przywitało nas w zabawowym nastroju. Roześmiane twarze, muzyka i unoszący się zapach smażonych ryb. Zostaliśmy tu na dwie noce, ale to zbyt mało. W ciągu dnia objechaliśmy ten niewielki półwysep, zatrzymując się co parę metrów na kilka zdjęć, bo przecież to jest takie piękne. W jednym z domków, "u babci i dziadka", zatrzymaliśmy się na kawę i pyszne ciasto rabarbarowe domowej roboty. Siedząc na ławeczce, spoglądaliśmy na piękne morze, z którego wyrastało skaliste wybrzeże. Owce pasły się na porozrzucanych pastwiskach, tam gdzie było dość ziemi by wyrosła trawa. Można byłoby tak tutaj zostać, ale przygoda czekała.

Na dalszą trasę wybraliśmy trudną Przełęcz Conor'a. Trud podjazdu zrekompensował nam oszałamiający widok na doliny z jeziorami i morze. Poczuliśmy też odrobinę zazdrości, widząc paralotniarza szybującego nad wierzchołkami. Chyba bardziej zazdrości dla umiejętności i doświadczenia, bo widoki przecież mieliśmy takie same. Potem bardzo wąską drogą zjeżdżaliśmy już w dół, podziwiając i zatrzymując się raz po raz na kolejne zdjęcia. Ruszyliśmy w drogę do Tralee, gdzie parę kilometrów dalej okazało się, że jedziemy na nieistniejący już camping. Uratowały nas dwie urocze siostry, które pozwoliły rozbić na podwórku namiot, zaprosiły na kawę i ciastka i opowiedziały o straszliwej sile huraganowych wiatrów znad Atlantyku, których skutki widywaliśmy na naszej trasie. O tym, że nie przesadzały świadczyła kamienna wieża, którą odwiedziliśmy następnego dnia. Z całą instalacją pierścieni i rusztowań wyglądała niczym złamana ręka w gipsie. Po trasie zjechaliśmy za kierunkowskazem do jednego z wielu niewielkich zameczków. Strażnicza wieża sprzed wieków zachwycała nas swoim surowym pięknem, gdy od niej odjeżdżaliśmy, poziom wody podniósł się na tyle,że otoczył zabytek pierścieniem i z lądem łączył go tylko wąziutki mostek, taka niespodzianka.

Za radą mieszkańców, w Tarbert złapaliśmy prom i przepłynęliśmy na drugą stronę zatoki Shannon. Niestety nie udało nam się zobaczyć, żyjących tutaj, słodkowodnych delfinów. Widok podobno zapiera dech w piersi. Znaleźliśmy się w hrabstwie Clare. To tutaj znajdują się najsłynniejsze irlandzkie klify, "Cliffs of Moher". Zapierające dech widoki z kilkuset metrowego urwiska, robią wrażenie. Można zadowolić się oficjalną stroną i podziwiać je z bezpiecznej odległości zza barierki, lub wyjść na dziką ścieżkę wiodącą dalej przez pastwiska. Tutaj już nikt nikogo nie upomina, żeby nie podchodzić zbyt blisko. Czasami nieroztropność bierze górę i rośnie długa lista tych, którzy pozostaną tu już na wieki. Lecz śmiałków jest wciąż wielu, bo widoki są naprawdę oszałamiające. Swoim rozmiarem i wysokością pozostawiają niejednego w podziwie. Z tego samego masywu skalnego utworzona jest kraina Burren. Rozciągająca się na wiele kilometrów surowa kraina wapiennych skał, między które miejscami powciskała się uboga roślinność. Można tutaj znaleźć pozostałości fortów i grobowców sprzed 6 tysięcy lat! Warto również wybrać się na wycieczkę do jednej z jaskiń i na chwilę poczuć absolutną ciszę i ciemność. Próżno szukać takich atrakcji w mieście.

Jadąc na północ dotarliśmy do Galway oraz przepięknej krainy Connemary. Jest to Irlandia w pigułce, tutaj znajdzie się esencję tej pięknej wyspy. Góry, lasy, jeziora, fiord, torfowiska, pastwiska, przepiękne plaże! Jednego razu, zatrzymaliśmy się w miejscu, podziwiając najpiękniejszą plażę jaką do tej pory widzieliśmy w Irlandii. Biały piasek przeplatany wielobarwnymi głazami i ciemnymi wodorostami, kontrastował z błękitno turkusową wodą, konkurującą barwą z błękitem nieba. Przypadkowo zatrzymała się przy nas para, która powiedziała nam, że to jest koralowa plaża. Nie wierzyłem, zszedłem niżej, a to co wydawało się być białym piaskiem, było w rzeczywistości drobinkami koralu i muszli w delikatnych odcieniach błękitu, zieleni i różu. Wiedziałem, że to miejsce istnieje, ale znaleźć je i to w tak niespodziewany sposób! Rozkoszowaliśmy się tym otoczeniem przez dobre kilka godzin, podziwiając, robiąc zdjęcia, lecz przede wszystkim zapisując każdy szczegół w pamięci.

Ruszyliśmy dalej pięknymi szlakami wiodącymi w zmieniającym się jak w kalejdoskopie krajobrazie. Godnym wspomnienia jest, miasteczko Clifden w pobliżu którego angielscy lotnicy Alcock i Brown wylądowali po pierwszym locie nad wodami Atlantyku. Zapierającą dech w piersi "Skyroad", drogą do nieba ruszyliśmy w kierunku Westport, gdzie nocowaliśmy w posiadłości Królowej Piratów. Następnego dnia udaliśmy się do Strandhill - przyczółka irlandzkich surferów, leżącego w cieniu góry Ben Bulben przy Sligo. Kolejny dzień to podróż w prahistorię. Odwiedziliśmy kurhan i kompleks grobowców, kamiennych kręgów, rozrzuconych na przestrzeni wielu kilometrów, ale stanowiących jedną geometryczną całość. Konstrukcje wzniesione tysiące lat temu, robiły niezwykłe wrażenie i obrazowały świadomość otaczającego świata ówczesnych plemion. W Sligo odwiedziliśmy pomnik irlandzkiego poety i noblisty Williama Butlera Yeatsa i podążyliśmy dalej podziwiając górę Ben Bulben. Po drodze odwiedziliśmy nagrobek Yeatsa - skromną tabliczkę, przy niezwykle urokliwej kapliczce w Drumcliff.

"(...) biedny jestem, mam tylko sny,
Moje sny ścielę pod twoje stopy,
Stąpaj więc lekko, bo stąpasz po snach."

W naszą wyprawę wdarło się troszkę romantyzmu. Może to nas zainspirowało, by pod zamkiem w Donegalu wyruszyć w różne trasy i spotkać się wieczorem w Letterkenny, dzieląc się wrażeniami. Ja wybrałem prostszą trasę wprost do Letterkenny, z małym de tourem do Jeziora Eske i tamtejszego malowniczego zameczku. Rafał Kot pojechał wymagającym szlakiem, obejrzał klify i przebył dwa pasma górskie, by późną nocą dotrzeć na miejsce. Tutaj czekałem już ja, wypoczęty, z nagranym noclegiem i Panami Guinnessem i Murphym w lodówce. Na dobry koniec długiego dnia. Tutaj też poznaliśmy dwie super dziewczyny! Jamie z Kanady i Jenny ze Szkocji, wspólnie walczyliśmy o prawo do papieru toaletowego. Tak rodzą się przyjaźnie!

Troszkę z niepokojem wjeżdżaliśmy do Irlandii Północnej. Niby konflikt skończył się już dawno, ale po obu stronach granicy wyraźnie było czuć pewne napięcie. A może to była nasza reakcja na silnie akcentowane barwy narodowe? Jedno nas z pewnością zabolało, włączył się roaming! I tak dotarliśmy do Derry w poszukiwaniu kawiarni z wi-fi. Nasze obawy szybko się rozwiały. Nie widzieliśmy wojujących bojówek, a ludzie zwracali się do nas z życzliwością. W naszej trasie po Irlandii Północnej dotarliśmy do Bushmills - miasta w którym znajduje się destylarnia whisky o tej samej nazwie. Wybrzeżem ruszyliśmy do Grobli Olbrzyma, niesamowitej formacji skalnej, której powstanie wciąż nie jest wyjaśnione przez naukowców. Być może jest to dowód na to, iż nie jesteśmy pierwszą cywilizacją na naszej malutkiej planecie. A może zwyczajnie na to jak niezwykły jest ten nasz świat. Kolejną atrakcją był wiszący most linowy Carrick-a-Rede, zbudowany przez rybaków pragnących dotrzeć do trasy przepływu łososi, przebiegającej u podnóża wyspy. Najwyraźniej nie tylko ludziom spodobało się to miejsce, bo pod mostem dostrzegliśmy przepływającego rekina! W Irlandii już nic mnie nie zdziwi! Po wrażeniach wysokościowej przeprawy ruszyliśmy do zamku Dunluce, którego mury pamiętają jeszcze czasy najazdu wikingów. Tutaj spotkaliśmy grupkę nurków, którzy skaczą z klifów a następnie przepływają podwodnymi jaskiniami by wyjść u podnóża zamku. Następnym razem...




Po pełnym wrażeń dniu udało nam się zatrzymać w świetnym miejscu campingowym przy plaży w Cushendall. Co prawda nie pozwolono nam rozbić namiotu, ale za to dostaliśmy przypominającą domek Hobbitów, campingową chatkę. Wypoczęci ruszyliśmy do Belfastu przepiękną nadmorską drogą, miejscami wykutą w skale. Trasę przebyliśmy w ekspresowym tempie. W Belfaście zdążyliśmy jeszcze zwiedzić tutejszy zamek, nazywany zamkiem kotów (już wiecie kogo tam ciągnęło?) i muzeum Titanica, które jednak troszkę nas przytłoczyło swoją multimedialnością. Ruszyliśmy pociągiem do Dublina. Już następnego dnia rano mieliśmy stanąć na starcie biegowego półmaratonu i nie mogliśmy dłużej cieszyć się naszą rowerową wycieczką.

Po dotarciu do Dublina, okazało się, że nasi znajomi dzielnie czekali na nas do pierwszej w nocy. Szybka wymiana wrażeń, krótki sen i już byliśmy w trasie do Phoenix Parku by zamknąć w jedną całość naszą irlandzką przygodę! Przepiękny dzień na taką imprezę. Tutaj już nie musieliśmy oszczędzać sił i z radością rzuciliśmy się na trasę. Kto by pomyślał, że po przejechaniu dookoła Irlandii będziemy mieli jeszcze tyle siły. Oboje zrobiliśmy tego dnia życiówki, Rafał Wilczek z czasem 1:36:53 i Rafał Kot z czasem 1:42:08. Endorfiny i adrenalina odeszły a my poczuliśmy przebytą trasę. Nasze organizmy powiedział dość, nogi odmówiły posłuszeństwa i niczym warzywka oglądaliśmy ze znajomymi mecz polskiej reprezentacji siatkówki. Lecz niczego nie żałowaliśmy, warto było i zrobilibyśmy to jeszcze raz! Być może zrobimy!